05-03-2020, 21:56
Och, Urubko myśli, że skoro przez pewien czas Polakom udało się w dużym stopniu zdominować himalaizm, to jakoś mamy zadatki, jako społeczeństwo, by dalej dawać wielu reprezentantów wspinaczki na poziomie międzynarodowym. Ale tamte lata należy chyba traktować w kategoriach pewnej aberracji - splotu dziwnych okoliczności, które sprawiły, że pojawiła się generacja umiejąca nie tylko spełniać najwyższe standardy sztuki, ale i wytyczać jej nowe granice, przekraczając dotychczasowe. Nie wiem, czy Tatry okazują się już niewystarczającym poligonem do szlifowania umiejętności a Alpy zbyt dalekie, czy jakieś inne okoliczności sprawiają, że wspinaczy nie tylko wysokogórskich, ale i alpejskich to u nas zbyt wielu nie ma. Ani to dobrze, ani to źle, ludzie mają prawo realizować się w sposób, jaki uznają za właściwy, niekoniecznie w górach. Ostatnio czytałem sobie ''Od Łomnicy po Mt. Blanc'' z 1969 r. Opisane są w niej np. działania polskich wspinaczy bliskich mi rejonach słoweńskich Alp. Najciekawsza jest końcowa uwaga, że w niespełna 8 lat działało w rejonie Triglava blisko 100 różnych polskich wspinaczy i wspinaczek. Wspinaczy, nie turystów. Jest to dla mnie szok. To nie był wtedy jedyny rejon, gdzie mogliśmy jeździć. Były i inne, choćby i w byłej Jugosławii, czy w Bułgarii, również w podobny sposób popularne. Oczywiście, większość polskich wspinaczy woli teraz jechać w Dolomity czy do Szamonixa, ale i wtedy było podobnie. Teraz, po prostu, mniej wspinających się ludzi w Polsce wybiera wspinaczkę górską - w góry daleko, drogo, pogoda kapryśna, a urlopy nie takie długie. Jak się wspinać, to już lepiej w skałach, na obitych, fajnych drogach, albo baldach, w fajnej atmosferze i towarzystwie. Gdyby góry były pod nosem, jak u Słoweńców, Włochów, Francuzów, czy Austriaków to może Urubko nie miały powodów do kręcenia nosem.